Maraton Warszawski, czyli pot, łzy, męka i na koniec euforia po przekroczeniu linii mety. Tak w kilku słowach mogę już na początku opisać moje zmagania z trasą maratonu w Warszawie. Powiedziałem sobie w lipcu, że po raz trzeci spróbuję przebiec królewski dystans, jakim jest maraton. Najpierw wybór padł na Wrocław, ale ponad 30 stopni zweryfikowało moje założenia. Wolałem potrenować trochę dłużej i pobiec Maraton Warszawski w bardziej sprzyjających warunkach. Klamka zapadła, byłem zdecydowany, przede wszystkim chciałem pobiec i udowodnić sobie, że potrafię, że chcę i że maraton to jednak fajny dystans.

Przed startem

Pobudka 5:50, za oknem szaruga, ale bezchmurne niebo. Warunki na pierwszy rzut oka wydawały się idealne. Szybka toaleta, śniadanko to dwa jajka i półtorej bułki z dżemem i serem żółtym. W warunkach niedomowych nie eksperymentuję, tylko stawiam na prostotę. Spałem na ul. Nowy Świat na start miałem jakieś 500m – logistycznie idealne miejsce. Przed 7:00 wyszedłem na dwór, aby rozprostować kości i żeby zobaczyć jakie panują warunki. Pierwsi zawodnicy już o tej porze kierowali się na Maraton Warszawski. Zawsze się dziwię, co można robić tak wcześnie, podziwiam że niektórzy tak długo czasu potrafią się stresować. 15-20 minut chodzenia, powrót do pokoju i nastrajanie się na start. Tak mijały mi ostatnie minuty przed startem. O 8:30 w pełni gotowości udałem się na Krakowskie Przemieście. Spotkaliśmy się jeszcze ze znajomymi, o 8:40 ruszyłem na krótką rozgrzewkę. Przede mną był cały Maraton Warszawski, dlatego nie chciałem się męczyć. Zrobiłem 1km truchtu, spokojną dynamiczną gimnastykę i trochę rozciągania. Wszystko zajęło mi 10 minut. Po tym czasie zmieniłem strój i ustawiłem się na starcie. Pozostało 5 minut, ubrany byłem jeszcze w koszulkę i bluzę, którą chciałem zdjąć jak najpóźniej, aby nie marznąć. Przed startem przyjemne 10-12 stopni i słoneczko, warunki można powiedzieć idealne. Jeszcze tylko „Sen o Warszawie”, szybkie odliczanie i ruszamy. Punktualnie o 9 barwny tłum wystartował i ruszył na miasto.

maraton-warszawski-start

Maraton Warszawski ruszył. Wszystko to, co było planami nagle się urzeczywistniało. Pierwszy kilometr przez Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat minął w zakładanym tempie 3:45. Chciałem zacząć spokojnie wg negativ split, dlatego nie forsowałem tempa. Wszystkie harty poszły do przodu, a ja krok za krokiem biegłem przed siebie. Drugi kilometr 3:47, troszkę wolniej niż zakładałem, ale to dopiero początek biegu, nic się przecież nie dzieje. Kolejny kilometr 3:43. Myślę sobie trochę za szybko, ale powoli zaczynam łapać rytm, odnajdywać się w całej sytuacji i nie myśleć ile jeszcze przede mną. Przed 4 kilometrem niestety dzieje się coś niedobrego… zaczyna mnie lekko „ćmić” brzuch, czyli to z czym się mierzę podczas wielu biegów. Wiele czasu poświęcam na stabilizację i ćwiczenia ogólnorozwojowe, dlatego coraz częściej zastanawiam się czy to nie, aby przypadkiem moja głowa narzuca ten stan… Muszę to dokładnie sprawdzić. 4 kilometr mija w 3:46 i zaraz za 4 kilometrem biorę No-spę, którą wziąłem na wypadek, gdyby sytuacja była na ostrzu noża. Nie sądziłem, że przyda się aż tak szybko…

Pierwsze 5km mijam w 18:46. Biegnę w zakładanym czasie, ale z cały czas z lekkim bólem. Staram się o tym nie myśleć i modlę się, aby ten lek mnie jakoś uratował, gdyż już 3 lata temu miałem taki ból, który nie pozwolił mi biec nawet po 5:00/km. Nie jest przesadnie lekko, ale drepczę cały czas do przodu. Wydaje mi się, że pokonuję kolejne kilometry pod wiatr. Myślę, że powrót będzie z wiatrem (jak się później okazało myliłem się). 6km – 3:41 delikatnie przyspieszam, 7km – 3:38 droga cały czas prowadzi prosto w stronę Ursynowa. 8km 3:39 tutaj mijam Łukasza znanego z bloga RunEat, który mnie pozdrawia. Cały czas czuję brzuch, ale zaciskam zęby. 9km – 3:42. Dychę pokonuje w 37:16, czyli w takim czasie, jak chciałem i jak założyłem sobie rano. Niby wszystko jest ok, ale nie czuję się komfortowo. Niemniej jednak w głowie mam to ile czasu poświęciłem na te przygotowania, ile wyrzeczeń było po drodze. Wiedziałem także, że na trasie czeka moja kochana, wyrozumiała żona Klaudia (na Moście Gdańskim), nasza przyjaciółka Olka oraz Michał i Olga. Wiedziałem także o rodzicach, którzy obgryzają paznokcie przed monitorem. Nie chciałem ich zawieść, dlatego parłem przed siebie, choć wiedziałem że Maraton Warszawski jeszcze się tak naprawdę nie zaczął.

maraton-warszawski3

11km – 3:44, 12km – 3:41 jest zbieg. Na nim mijam Pawła Ochała wraz z Anią Szyszką, którą miał prowadzić na 2:30-2:32 widać, że plany chyba wzięły w łeb. Z Pawłem znamy się na tyle, że tylko powiedział, że mam niepowtarzalną okazję z nim wygrać. Pomyślałem sobie, że akurat ma tutaj dużo racji, gdyż nigdy nie będę prezentował takiego poziomu jak Paweł. Na zbiegu łapię trochę oddechu, staram się nie myśleć o tym cholernym brzuchu, który ciągle gdzieś tam mi się przypomina. Na 12km na zbiegu zjadam sobie żel Agisko. Staram się pomyśleć, że zaraz wstąpi we mnie ekstra energia i będę miał siłę na dalszą część dystansu. Na 13km łapie 3:42 i wtedy dogania mnie Tomek Domżalski z Asicsa, który biegnie sztafetę. Staramy się współpracować i biec razem. 14km mijamy w 3:43 – myślę sobie zaraz będzie zakręt i powrót do miasta i bieg z wiatrem, już się cieszyłem. Gdy wynurzyłem się zza zakrętu, jakże się pomyliłem i zdziwiłem… Biegnę z panem w żółtej koszulce, ale czuję, że jest ode mnie o wiele mocniejszy. Tomek został.

15km pokonuję w 55:51 czyli tak jak zakładałem. Niemniej jednak wiatr tak wiał w twarz, że widziałem, że bardziej już nie przyspieszę. Niby trzymałem tempo 3:46-3:42, a męczyłem się tak jakbym biegł po 3:40-3:35. Ten odcinek kosztował mnie wiele siły i wysiłku. 16km jest jeszcze dość szybki 3:38 – kibice mnie chyba nieśli. 17km i 18km 3:45 trasa trochę skręca, ale dalej wiatr daje się we znaki. 19km w 3:44 cały czas czuję, że walczę, zakręt w lewo i zbliżamy się do Łazienek. Na 20km jest trochę wytchnienia. Na tym punkcie melduję się z czasem 1:14:38 – tempo trochę spadło i niestety odbiegało już ode tego, które miałem w głowie. Wbiegam do Łazienek i tam mijam także półmaraton z czasem 1:18:39. Generalnie zakładałem, że pojawię się tam w 1:17:50. Wiatr i brzuch to zweryfikował. Teraz czekała mnie dalsza walka, bo to dopiero połowa dystansu.
W Łazienkach było naprawdę dużo kibiców, ich doping nie pozwalał się poddać. Miękka nawierzchnia nie ułatwiała biegu.

22km mijam w 3:46 i zaczynają się kolejne schody. Zaczyna boleć mnie stopa, czuję że zaczyna mi się robić pęcherz. Nie wróży to nic dobrego, ale staram się o tym nie myśleć, prę do przodu. Nasuwam czapkę mocniej na oczy i staram się nie myśleć o tym, że biegnę Maraton Warszawski. Myślami staram się przenieść do Obornik Śląskich. Wiem, że przede mną jeszcze trochę dystansu. 23km w 3:41 jakoś to ciągnę ,24km – 3:46, 25km w 3:48 trochę zwolniłem i nie byłem skłonny już tak mocno trzymać tempa. Dobiegamy do mostu Świętokrzyskiego. Wiele ludzi poznaje mnie i daje mi to siłę. Mimo bolącej stopy i bolącego brzucha staram się walczyć i nie myśleć o dystansie.

Na tym etapie chciałbym zakończyć i zaprosić Was na drugą część. Nie były to ostatnie przygody jakie przytrafiły mi się na trasie. Na pewno nie był to łatwy i przyjemny maraton. Całe cierpienie i ból jeszcze przede mną.

Jeśli chcecie dołączyć do ŚlęzakTeam napiszcie do biegacz.piotr@gmail.com – przygotuje Was do wybranego dystansu.

maraton-warszawski